Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

siedział na koniu i dobył krzywego pałasza. Teraz dopiero poznał wołającego:
— Arabie to ty! — zawołał. — Jak się znalazłeś w towarzystwie tych naszijestanów[1], których Allah potępi?
Nie dałem służącemu czasu na odpowiedź i odrzekłem sam:
— Stul gębę! Czy imię twoje mirza Selim aga?
— Tak — odparł strapiony na chwilę tonem mego pytania?
Podjechałem tuż do niego i rzekłem półgłosem:
— Jestem wysłannikiem Hassana Ardżir Mirzy. Prowadź mnie do swego mieszkania!
— Ty? — zapytał zdumiony, mierząc moje ubranie oczyma; a następnie, zwróciwszy się do służącego, dodał: — Czy to prawda?
— Tak — odpowiedział służący. — Ten effendi, to emir Kara Ben Nemzi, który ci ma oddać list naszego pana.
Raz jeszcze prześliznął się po nas szyderczy, bezczelnie pyszny wzrok agi, poczem ten powiedział:
— Przeczytam list, a potem pomówię z tobą o tem uderzeniu. Jedźcie za mną, ale trzymajcie się zdala odemnie, ponieważ obrażacie moje oczy!

A więc to był ten szah swar, ten zaufany, który porzucił stanowisko oficera w armii perskiej, któremu Hassan powierzył swe kosztowności, który nawet zdobył serce Bendy! I to bowiem wyjawił mi mirza w godzinie zwierzeń. Biedne dziewczę! Jeśli ten aga był istotnie szah swarem, tj. nadzwyczajnym jeźdźcem, to musiał się też nauczyć oceniać człowieka wedle konia, a pod tym względem ani ja, ani Lindsay nie wyglądaliśmy na hultajów. Prócz tego nie było to zbyt rozsądnem z jego strony, jako zbiega, występować w tak uderzający sposób i okazywać przy tem pretensye, które nie przystoją nawet daleko wyższym od niego.

  1. Bezczelni.