Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nich i zabierzemy im wszystkim życie i skalpy!
— Gdybyśmy tutaj zostali, Yuma uciekliby na nasz widok. Dlatego niech wódz Mimbrenjów postąpi inaczej. Jedźmy prędko do lasu, który moi bracia niedawno mijali; tam możemy oczekiwać na nich w ukryciu. — Ślady czerwonych braci zatrzemy, żeby nasi prześladowcy nie mogli ich odczytać dokładnie.
Odpowiedź wodza na moje słowa przerwało coś, czego się nikt nie spodziewał; mianowicie z poza szeregów Indjan rozległo się głośne, radosne rżenie. Był to koń, którego Winnetou przyprowadził dla mnie; poznawszy mój głos, starał się wyrwać z ręki trzymającego go za uzdę Indjanina i przybiec do mnie.
— Hatatitla! — zawołałem. — Puśćcie go!
Mądre, wierne zwierzę przybiegło w podskokach, obwąchało mnie, a gdy pogłaskałem je po wysmukłej szyi i długiej, błyszczącej grzywie, okrążyło mnie kilkakrotnie, rżąc i prychając; wreszcie stanęło spokojnie obok mnie.
— Uff, uff! — wykrzyknęli Indjanie, wzruszeni tą wiernością niemniej ode mnie. Wszak była to moja Błyskawica, koń, który wyniósł mnie z tylu niebezpieczeństw i nieraz ratował życie dzięki rozumowi i niezrównanej szybkości. Wyglądał tak świeży, jak dawniej, i jego duże, rozumne oczy błyszczały nieprzygaszonym jeszcze ogniem. To samo siodło indjańskie, którego zawsze używałem, miał na grzbiecie. Przeskoczyłem na niego. Jeszcze nie siedziałem dobrze, jeszcze nie zdążyłem znaleźć strzemion, a już karosz rzucił się w powietrze wszystkiemi czterami nogami. Biegł ze mną jak uradowany pies, tam i zpowrotem, zataczał koła i stawał dę-

57