Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ryczą tak nieludzko, że nie słyszeli z pewnością tętentu naszych koni. Wejdźmy!
Kurt miał rację. Gdy weszli do mizernej chaty i ukłonili się, Lopez cofnął się przerażony. Spostrzegłszy jednak, że jest ich tylko dwóch, usiadł zpowrotem. Zwrócił głowę w ich stronę i przyglądał się badawczo.
Podeszli do niezajętego stołu, stojącego przy drzwiach. Byli pewni, że nikt z obecnych nie ujdzie. Gospodarz zapytał, co ma podać.
— Trzy szklanki wina — rzekł André.
— Trzy? — zapytał zdumiony oberżysta. — Panów przecież tylko dwóch.
— Niech cię o to głowa nie boli!
Do rozmowy wmieszał się pułkownik:
— Kim jesteście, sennores?
André siedział tyłem. Usłyszawszy pytanie Lopeza, odwrócił głowę i rzucił nań nieprzyjemne spojrzenie.
— Skądże ta ciekawość?
— Co takiego? Ciekawość? Czy nie wiecie, kim jestem? — huknął oficer.
Pah! Wcale o tem wiedzieć nie chcemy. Z pewnością nie dowiemy się nic mądrego.
— Człowieku, oszalałeś?
— Lopez podniósł się i podszedł do stołu.
Zobaczywszy Kurta i André’go, Emilja nie wątpiła, że przybyli, aby ją ratować. Nie zdradziła się jednak najmniejszym ruchem. Teraz zdjął ją lęk o małego André’go, który spojrzał na pułkownika z nieustraszoną miną i rzekł:
— Jeden z nas dwóch oszalał na pewno.

127