Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

srebrną monetę. Gdy się znaleźli poza miastem i konie pognały w zawrotnym galopie, André rzekł:
— Piękna gospodarka w tem Queretaro! Nie mają nawet hasła.
— Nam wyszło to na korzyść.
— Byłem już gotów do zdzielenia łotra kolbą. Myślałem o wyrwaniu kluczy.
— Szkodaby go było; to Bogu ducha winny dureń. Jedźmy jednak dalej!
Jechali kilka godzin, napróżno szukając jeźdźców oczami. Wreszcie ujrzeli przy szosie ventę. Przez szpary okiennic lśniło światło.
— Czyżby tu wstąpili? — zapytał André.
— Prawdopodobnie. Przed gospodą stoi sześć koni.
— Na Boga, prawda! Wiwat, aleluja, mamy ich!...
— Tylko spokojnie! Przywiążemy konie nieco na uboczu. Jeśli zobaczymy w gospodzie sennoritę, będziemy udawali, że jej nie znamy.
Zeskoczyli z koni. Z pokoju dochodził gwar głosów. Przywiązawszy konie, podeszli do chaty i zaczęli lustrować obecnych.
— Jeden oficer i czterech żołnierzy — szepnął André.
— I kilku vaquerów przy drugim stole — dodał Kurt. — Ztyłu, obok pieca, siedzi sennorita.
— Słusznie! No, ciesz się, pułkowniku Lopez; mały André jest wpobliżu.
— Trzeba go w miarę możności oszczędzać.
— Poczekamy nieco.

126