Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/480

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   452   —

— Czego chcecie? — spytałem krótko.
— Was! — brzmiała jeszcze krótsza odpowiedź.
— Na co?
— Do cabtieh mnsziri.
— Czego on sobie życzy?
— Ukarać was!
— Za co?
— Za baty.
— Jakie baty?
— Które ja dostałem.
— Więc jesteś już ukarany! Naco nas jeszcze?
Gdybym był umiał namalować tę twarz, jaką miał ten kawas w owej chwili, byłaby to najcenniejsza pamiątka z mego pobytu w Turcyi. To się wprost nie da opisać. Odszedł całkiem od zmysłów. Przypomniał sobie jednak, że przecież musi coś powiedzieć. Sposępniał ba rdzo i zawołał:
— Czy pójdziecie dobrowolnie?
— Nie.
— A więc mam was wziąć przemocą?
— Nie.
— Allah, Allah! A jak?
— Wcale nas nie zabierzesz.
Tu był kres jego filozofii. Nazwał się najbystrzejszym ze swych towarzyszy, ale to wielka różnica ścigać w myśli trzy siwki, a aresztować pięciu ludzi, których ani cabtieh, ani nic wogóle nie wyprowadzi z równowagi. Zrobił, co uważał za najrozumniejsze, a co istotnie było najlepsze: oto oparł się o ścianę i wezwał jednego z towarzyszy:
— Mów ty!
Dotyczący wystąpił. Zaczął całkiem inaczej. Miał widocznie znaczne zdolności do nauki poglądowej, bo podniósł strzelbę, podsunął mi kolbę prawie pod nos, pokazał ją potem wszystkim w koło i zapytał:
— Czy wiecie, co to jest?
Z powodu niezwykłości jego postępowania sam mu odpowiedziałem: