Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   434   —

nie słyszałaś nigdy o obcych lekarzach, przybywających z Zachodu?
— Bardzo często. Są podobno nadzwyczaj mądrzy leczą wszelkie choroby.
— Ja pochodzę z Zachodu i wyleczę ciebie z twojej choroby. Jak używałaś tej wody?
— Siedziałam tu od rana do wieczora i robiłam okłady.
— Tem pogorszyłaś tylko złe. Jak się ma sprawa z chłopcem, o którym wspomniał Mibarek?
— Ponieważ sama jestem chora, wysłałam go zbierać rośliny. Najlepsze zioła rosną na górze: kminek polny, rumianek, dzika mięta i wiele innych. Ale Mibarek nie znosi tego, żeby je stamtąd zrywać. Napędził raz chłopaka, a gdy bieda zmusiła nas, żeby się raz jeszcze odważyć, strącił go ze skały tak, że złamał rękę.
— A ty go zaskarżyłaś?
— Nie. Poszłam tylko do policyi i prosiłam o wsparcie. Pozostałe troje dzieci są za małe; nie znają jeszcze roślin. Nie mogę ich posyłać na zbieranie.
— Odprawiono cię zapewne?
— Tak. Cabtieh musziri radził tylko, żebym pracowała.
— Nie powiedziałaś, że nie masz sił?
— Powiedziałam, ale oni kazali mnie wyprowadzić przez kawasa i zagrozili bastonadą, gdybym wróciła.
— Kobieta i bastonada! Ale nie trap się. Otrzymasz pomoc.
— Effendi, czy mógłbyś tego dokazać?
— Mam nadzieję.
— Byłabym ci wdzięczną i modliłabym się za ciebie codziennie.
Chciała mnie uchwycić za rękę, ale zabolało ją ramię zbyt mocno.
— Powiedz mi najpierw, gdzie mieszkasz?
— Tu obok, w drugim domu.
— To dobrze. Zaprowadź mnie tam, chcę twoją izbę zobaczyć. Towarzysze zaczekają tymczasem.