Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   232   —

zanim dobrze odetchnął, siedział już na koniu. Sznur od pasa trzymał go mocno, przechodząc pod brzuchem konia od jednej nogi do drugiej. Ręce związaliśmy szelkami. Pokazało się, że miał dwa pistolety. Jeden ja wytrąciłem mu z ręki, a drugi wypadł, gdy przewrócił go koń Szimina. Były to tylko jednorurki i obie wystrzelone, przyczem każda na szczęście chybiła.
Teraz jął wyzywać. Domagał się uwolnienia i groził władzą. Kowal wyśmiał go i powiedział:
— Nie dbam o to, co przedtem nabroiłeś, ale chciałeś mnie zastrzelić, dlatego zabieram cię, aby ci dowieść, że ty jedynie winieneś bać się władzy. Może ci przebaczę, jeśli się w drodze dobrze będziesz zachowywał. Jeśli jednak dalej będziesz w ten sposób przezywać, to nie spodziewaj się niczego dobrego.
— Wyście mnie zatrzymali, a ja się tylko broniłem. Muszę jechać dalej.
— Tak, wszedzie i nigdzie! Na to będzie jeszcze czas później, a teraz milcz! Możemy także potem pomówić, gdy się z tym effendim pożegnam.
Żebrak umilkł istotnie. Przypuszczał może, że z naszej rozmowy dowie się jeszcze czegoś dla siebie. Ale Szimin był rozumny. Obałamucił go, mówiąc do mnie:
— A zatem, effendi, stąd zajdziesz już sam dobrze. Wracaj i czekaj na nas. Ja natomiast obieram drogę do Gyldżik, bo trudno będzie przyjść do ładu z tym człowiekiem. Możesz swoim powiedzieć, że go mamy, aby go nie szukali niepotrzebnie. Niebawem zobaczymy się u mnie.
Podczas tych słów dosiadł konia i odjechał na przełaj przez pole. Słyszałem jeszcze czas jakiś łajanie żebraka, potem wszystko ucichło. Nie przypuszczałem, żeby Saban wziął słowa Szimina za prawdziwe, ale go się pozbyłem. To było główne. Zarazem oszczędził mi kowal pożegnania, które nigdy nie jest przyjemnością, chyba w razie rozstania się z człowiekiem, dla którego się nie żywi sympatyi.