Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

idea! Jeżeii dadzą nam żołnierzy — wracam i ja!
— Więc chodź!
Zeszliśmy z nasypu. Gdy gruzy pozostały za nami, zatrzymałem się, nasłuchując. Nic nie było widać ani słychać. Skręciliśmy na prawo i po pięciu minutach odnaleźliśmy konie. Wziąłem swą broń, dałem Persowi broń Halefa, poczem dosiedliśmy koni, by opuścić Birs Nimrud, — aż do rychłego powrotu.
Znałem drogę, mogliśmy więc mimo ciemności ruszyć galopem. To było konieczne, bo doprawdy nie mieliśmy nic czasu do stracenia.

Odszukałem najpierw drogę, prowadzącą z Hilleh do przełęczy Chidr i Delem, gdy zaś wkroczyliśmy na nią, rzuciłem koniom zagrzewające „chabab[1], dzięki czemu pełnym, wyciągniętym cwałem pomknęły po gładkiej drodze, zupełnie wolnej od przeszkód. Przytem okazało się, że ochmistrz nie jest bynajmniej tak świetnym jeźdźcem, za jakiego się podawał. Gdyby to było w dzień, mógłbym przy tej jeździe nawlec igłę nitką, nie chybiając dziurki, tak „chatt[2] szły ogiery, — jak zwykli się wyrażać Beduini; on zaś

  1. Galop.
  2. Jedną linją, jednym rzutem.