Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Alhamdulillah! Uratowani! Na wolności! Ale mówisz, żebym złaził, a ja nie widzę tu sullem![1]
— Czy ja potrzebowałem drabiny? Żądasz za dużo naraz. Może chcesz tachtrawanu[2], w której miałbym cię przenieść? Zrób jak ja — zeskocz...
— Skoczyć? Czego chcesz? Żebym sobie złamał kark i może w dodatku nogi?
— Ja nie złamałem!
— To ty! Was chrześcijan djabeł strzeże!
— Ach! Przedtem byłeś grzeczniejszy, ale zaledwie wolny, znów zaczynasz mi ubliżać! Stercz dalej w tej dziurze i daj się wyciągnąć przez Sefira! Odchodzę, Dobranoc!
Odwróciłem się i jąłem schodzić z nasypu. Wtem za mną rozległo się głośne człapnięcie: ochmistrz wyłaniał się z zawiei pyłu, wołając za mną:
— Stój, stój! Zabierz mnie z sobą! Zabierz mnie z sobą! Nie zostaję, nie chcę zostać tutaj!

— Nie, to ty powinieneś mnie zabrać; potoczyłeś się dalej, niż ja, — odrzekłem, śmiejąc się, i polazłem do niego.

  1. Drabina.
  2. Lektyka.