Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

po krótkim czasie miałem niewielki opór: wzgórek miału zmniejszył się znacznie; stwierdziłem, że pozostałą przede mną ściankę z lekkiego materjału mogę pchnąć przed siebie. Uczyniwszy to, popełzłem dalej, a Pers podążył za mną. Poczułem prąd świeżego powietrza; przejście było już prawie wolne od gruzów i po chwili stanąłem u wylotu. Zobaczyłem, mimo ciemności, wznoszący się mur, który przedłużał się w prawo i w lewo; nawprost mnie dostrzegłem lukę i poprzez nią w górze kawał nieba, rozmigotany gwiazdami. Leżał przede mną czworobok tego dziedzińca, który był schroniskiem jeżów, a który posłużył nam wczoraj do ukrycia koni.
Wychyliwszy głowę przez lukę, ujrzałem przylegający do muru nasyp z cegieł i prochu, nasyp, który oddzielały ode mnie dwa zaledwie metry. Rozrzucone tu i owdzie w cegłach szczerby służyły jeżom, jako droga na szczyt muru. Nie mogłem z nich skorzystać i poprostu zeskoczyłem z mego otworu na miękki nasyp, co dzięki wilgotności gruzów nie było groźne. Pers, zdziwiony, wyjrzał przez dziurę.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał.
— Na wolności. Złaź nadół. Jesteśmy uratowani!