Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To też aby wzbudzić zaufanie, podał swych ludzi za Solaibów. Gdybyś mi zaufał w khanie, nie wpadłbyś w ich ręce! Opowiadaj dalej!
— Pojechaliśmy do ruin; do której części nie wiedziałem, było zbyt ciemno i okolica jest mi obca. Jechałem z nim na czele, a ludzie moi za nami; między nami a nimi był przedział...
— Och, — wtrąciłem — chciał cię od nich oddzielić, bo miałeś zostać przy życiu!
— Tak. Naraz rozległy się za nami jakieś krzyki. Gdy się odwróciłem, ujrzałem moich żołnierzy w walce z obcymi ludźmi.
— Pośpieszyłeś do nich na pomoc?
— Chciałem, ale wtedy Sefir uderzył mnie w głowę kolbą swego karabinu tak, że spadłem z konia. Zeskoczył także i związał mi rece na plecach. Przytem zagroził, że mnie przebije sztyletem, jeżeli będę krzyczał, albo zrobię jakiś niedozwolony ruch.
— Poddałeś się oczywiście?
— Tak. Cóż miałem robić. Powiadam ci, jestem dzielnym człowiekiem, prawdziwym bohaterem w walce, ale w podobnej sytuacji największa śmiałość nie pomaga. Stwierdziłem to na moich ludziach. Niektórzy polegli, inni zostali związani,