Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żali to za zupełnie zbyteczne, tem bardziej, że trzeba im było tyłu ludzi, iż nikt nie był zbytecznym.
Teraz zrobiłem wspomianą próbę wyswobodzenia się z sznurów, owiniętych wokoło kiści rąk. Rozluźniłem je, nie do tego jednak stopnia, żebym mógł jedną ręką uwolnić, ale mogłem przynajmniej obracać nią i zdołałem dzięki temu chwycić palcami węzeł. Udało mi się rozplątać go, na co zużyłem kwadrans czasu. Podczas tej pracy ochmistrz zapytał:
— Czy jeszcze nasłuchujesz, czy też mogę już mówić?
— Możesz, ale bardzo cicho, odrzekłem. — Mógł się przecież ktoś potajemnie zaczaić, aby nas podsłuchiwać,
— Powiedz, jak się tutaj dostałeś! Toć ruszyliście do Bagdadu!
— To zrobiliśmy tylko dla pozoru. Później zboczyliśmy z drogi, aby was ratować.
— Aby nas ra-to-wać?! — powtórzył bełkocąc moje słowa. — A sam dostałeś się do niewoli!
— To nic nie znaczy. Może przeszkadza ci moja obecność?
— Nie, o nie! Skąd ci taka myśl przychodzi do głowy?