Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc za namiot grubego Turka; nie czułem się tam bezpieczny i postanowiłem zaszyć się w gęste pobliskie zarośla. Na moje nieszczęście były to kolczaste mimozy. Ich igły przebijały mi odzież i chustkę na twarzy, i kłuły w obnażone ręce, w dodatku uważałem za rzecz możliwą, że pod krzakami natrafię na niedźwiadki, a może nawet i na assaleh, czyli najjadowitsze węże pustyni. Ich ukąszenie byłoby dla mnie w obecnych warunkach bezwarunkowo śmiertelne.
Bądź co bądź, byłem teraz dobrze ukryty i mogłem zobaczyć wszystko, co się dziać będzie. Na zawołanie przybysza zjawili się wkrótce dozorcy z pochodniami z włókien palmowych, które zapalono u ogniska. Światło ich zatoczyło szeroki krąg, ale do krzaka, pod którym się ukryłem, na szczęście nie doszło. Jeździec zsiadł z wielbłąda, a dozorcy skrzyżowali ręce na piersiach i skłonili się głęboko. Musiał to być człowiek bardzo dostojny albo pobożny. Tylko to mnie uderzyło silnie, że nie miał przewodnika ani towa-

132