Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gaboya zetknął się z tobą, byłbyś w poważnem niebezpieczeństwie.
— No, tak; jeden z nas dwóch musiałby zginąć: ja albo on.
— Ty, tybyś zginął, emirze, — nie on! Jesteś tu obcy, i źle czynisz, nie biorąc tej okoliczności pod uwagę. Ba, nietylko jesteś obcy; zważ, żeś przytem chrześcijanin. A wiemy bardzo dobrze, że chrześcijanie uważają się za coś po każdym względem lepszego, coś wyższego, od wyznawców innej wiary, że tylko swoją wiarę mają za prawdziwą, i swoje jedynie obyczaje za dobre i szlachetne. Ty sam, aczkolwiek nie potwierdziłbyś tego w tej chwili słowami, zdradzasz to zachowaniem się swojem. Wy, chrześcijanie, jesteście uczuciowi, litościwi, ludzcy, ale też i nazbyt ufni w swoje siły i we własne szczęście. Co innego muzułmanin. Rdzenny syn Afryki czy Azji wie, co to zemsta krwi, i dlatego, gdyby popełnił coś takiego jak ty tutaj, noga jego nie postałaby już więcej w tym kraju. Jako chrześcijanin, nie znasz koranu, ani praw, wedle których rządzi się ludność miejscowa. Tobie się zdaje, żeś niepokonany, że zabezpieczony jesteś przed nożem lub kulą, jak skóra smoka z bajki; ba, w zaślepieniu chrześcijanina sądzisz nawet, że żaden Kurd nie śmiałby podnieść na ciebie ręki, gdyż pozostajesz pod ochroną waszych kanasil (konsul), którzy obowiązani są czuwać nad wami, jak nad dziećmi. Ale cała twoja pewność siebie zniknie natychmiast, skoro staniesz oko w oko z wykonawcą prawa „zemsty krwi“. Wówczas nie będzie już dla ciebie

41