Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zbyteczne jednak było wzywać nas, bo Halef wyskoczył na środek izby z batogiem w ręku i, stanąwszy tuż przed obcym, rzekł:
— Oto jestem, ja, hadżi z długiem nazwiskiem. Jeżeli żądasz zadośćuczynienia, jestem gotów dać ci je, ale tylko w taki sposób, jak to czynię w podobnych wypadkach, co może być dla ciebie bardzo nieprzyjemne... Poznałeś zresztą przed chwilą dokładnie moją metodę zadośćuczynienia...
„Ulubieniec Allaha“ był to młody, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna o długiej brodzie, o wyglądzie ascetycznym i pięknych rysach twarzy. Mogłem go dobrze obserwować, bo stał w świetle padającem z kominka. Oczy jego, nieco zezowate, psuły jednak harmonję rysów. Wzrostem przewyższał Halefa o całą głowę. Z barwy turbanu można było wnioskować, że zalicza się do następców proroka. Z za pasa sterczały mu noże i pistolety.
Mimo tak doskonałego uzbrojenia, człowiek ten, jak widzieliśmy, wcale nie po męsku zachował się względem Halefa, gdy ten począł go okładać swym batogiem; widocznie słabego był ducha. Teraz obrzucił Halefa groźnem od stóp do głowy spojrzeniem i rzekł:
— Widzę w twej ręce bat. Czyżbyś ty był tym śmiałkiem, który odważył się bić mię?
— No, bić biłem, ale o odważeniu się i mowy być nie może...
— Milcz, psie! Chcesz mię obrazić po raz wtóry? — krzyknął „ulubieniec Allaha“, postępując parę kroków ku Halefowi.

28