Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powie mi to głos własnego mego serca. Powie z pewnością.
— Czy może ten głos, który ci oznajmił przyjście Mahdiego?
— Ten sam głos wewnętrzny.
— No, to bądź wobec takich głosów ostrożny! Pewien mędrzec powiedział, iż serce dopóty nie może znaleźć spokoju, dopóki nie spocznie w Bogu. Owóż spowiń swe serce w promienie miłości i prawdy, a żaden Mahdi nie będzie ci potrzebny!
— I nad tem pomyślę, effendi... Poznałeś mię wczoraj jako gorliwego wyznawcę islamu, a dzisiaj nietylko że słucham twoich słów z rozkoszą, ale przyrzekam, iż, bez względu na swoją wiarę, pomogę ci chętnie w urządzeniu znaku krzyża na postrach Kelurom. Czy cię to narazie zadawalnia?
— Byłżebyś naprawdę gotów pomóc mi, Sali Ben Akwil?
— Pomogę, i jeżeli się to prorokowi nie spodoba, to mam nadzieję, że gniew jego nie będzie trwał na wieki.
— No, ja na twojem miejscu liczyłbym się z gniewem Mahometa o tyle, o ile on troszczył się o was, gdyście się znaleźli wobec otwartej paszczy i pazurów potwora.
Wtem ozwał się Akwil, który, leżąc wciąż jeszcze na ziemi, aż do tego czasu nie mieszał się wcale do rozmowy:
— Bluźnierstwa twe obrażają moje uszy! W innych warunkach naplułbym ci w twarz z pogardą.

181