Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szkody, że nigdy mu tego nie zapomną. Biada mu, jeśli wpadnie w ich ręce.
— Wielkie szkody? Jakżeto się stało?
— Napadli na hacjendę i posiedli już cenną zdobycz, kiedy on się zjawił i łup odebrał. Później wojownicy Yuma obozowali nad starą kopalnią, w której pracowali biali cudzoziemcy. Yuma ciągnęli z tego duże zyski. Winnetou i tego ich pozbawił.
— Jakżeto być mogło? Wszak jest to jeden człowiek. Czy może jeden człowiek wyrządzić takie szkody całemu plemieniu?
— Nie był sam. Towarzyszył mu ktoś o wiele, wiele gorszy od wodza Apaczów, biała twarz imienem Old Shatterhand.
— Hm, ten westman! Przypominam sobie. Jeśli się nie mylę, to słyszałem już o tej sprawie. Czy to nie była hacjenda del Arroyo, a kopalnia, czy nie nazywała się Almaden alto[1]?
— Tak.
— Czy Yuma mieli powód do splondrowania i spalenia hacjendy?
— Tego — tego nie wiem — odpowiedział zakłopotany.
— Był to rabunek — wiem na pewno. A w Almaden szło o wiele większe przestępstwo.
— Nieprawda!

— A jednak. Zwabiono tam wielką gromadę białych i uwięziono w podziemiach kopalni rtęci. Mieli pracować bez wynagrodzenia, niczem niewolnicy, dopókiby nie wyzwoliła ich śmierć męczeńska.

  1. Zbioru K. Maya t. 4, 5, 6 i 8.