Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nim!... Zastrzelcie go — — zabierzcie mu pieniądze i przynieście — — naraz ścisnął pięści i dodał: — Nie, nie... nic nie powiem, nic! Niech Tomasz ucieknie! Jesteście — jesteście — nic się nie dowiecie — — nic — nic ode mnie!... Idźcie do piekła — piekła — piekła! — —
Wyprężył się i umilkł. Krew bluznęła z rany. Ponieważ się nie poruszał, więc zatamowaliśmy krew szybko. Zmorzył go głęboki sen.
Winnetou dotychczas milczał. Badawcze spojrzenie utkwił w twarzy śpiącego i rzekł:
— Już nie opuści tego miejsca.
— Miejmy nadzieję, że jeszcze przed śmiercią uczuje skruchę.
— Oby się to prędzej skończyło! Musimy ścigać jego brata. Czy mu współczujesz?
— Tak.
— Nie zasługuje na współczucie. Był gorszy, niż dzikie bestje. O wiele więcej litości budzi ten rumak, który wszak nigdy nie zgrzeszył. Winnetou położy kres jego mękom.
Zwierzę, parskające z bólu, napróżno usiłowało stanąć na nogi. Apacz przyłożył mu lufę swej srebrnej strzelby i wystrzelił. Dźwięk strzału obudził Meltona. Obejrzał się dookoła przestraszonemi, szeroko rozwartemi oczami i zapytał:
— Kto strzelał? Czy to było dla — dla — —
Runął zpowrotem i leżał nieruchomo przez godzinę. Chwilami szeptał coś, czego niepodobna było zrozumieć. Ten spokój zewnętrzny wydawał się snem, ale tylko się wydawał. Świadomość nie drzemała. O czuj-