Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poznał nas, zaklął, chciał się zerwać, ale odrazu spadł zpowrotem.
— Niech pan leży, master! — rzekłem. — Śmierć siedzi panu na piersiach i czem bardziej się pan wysila, tem szybciej pana zabierze.
Obejrzał się dookoła, spostrzegł krew, opatrunek i zapytał cichym, zdławionym głosem:
— Krew — krew — gdzie — skąd?
— Z pańskiej piersi.
— Kto — kto?
— Brat.
— Tomasz — mój brat — —
Przymknął powieki, aby zastanowić się nad straszną wiadomością, potem otworzył oczy. Wściekłość odmalowała się na jego zawsze jeszcze szatańsko-pięknej twarzy i, zgrzytając zębami, rzekł:
— Niech Bóg przeklnie tego mordercę, Judasza Iskarjotę! Wydał mnie w wasze łapy!
— To jeszcze drobnostka. Prawdopodobnie wydał pana nietylko nam, lecz i śmierci. Czas porachować się z sumieniem.
— Gdzie — gdzie jest?
— Uciekł na pańskim koniu.
— Tak, tak, teraz już wiem! Jego koń się potknął, a ja zsiadłem ze swego, aby mu pomóc. Wówczas chciał skoczyć na mego wierzchowca. Kłóciliśmy się — dosiadłem konia. Więcej nic nie wiem!
Podaję jego słowa w formie płynniejszej, bez