Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Te wierzchowce niedługo wytrzymają taki bieg. Jeźdźcy nie uciekną daleko.
— Jak według ciebie należy ich schwytać? — zapytałem.
— Groźbą — odparł. — Zbliżymy się do nich na taką odległość, aby mogli nas usłyszeć. Rozkażemy Meltonowi zatrzymać się, zejść z rumaków i złożyć broń. Jeśli nie usłuchają, będziemy musieli strzelać. Nie zabijemy ich, tylko zranimy, pragniemy bowiem schwytać ich żywcem.
— Prawdopodobnie zbliska spróbują do nas strzelać.
— Władamy bronią sprawniej od nich, i przebijemy im ramiona kulami.
Mówił z taką ufnością, a jednak inaczej miała się rzecz ułożyć. Skoro wjechaliśmy na najbliższą górę, Meltonowie byli już w dolinie. Dobywali ostatnich sił z rumaków. Odwracali się ku nam od czasu do czasu. Ścigaliśmy ich pod górę i wdół, zbliżając się coraz bardziej. Konie Meltonów zdradzały zmęczenie, podczas gdy nasze trzymały się jeszcze świetnie.
Wkrótce zobaczyliśmy dwa łańcuchy wyżyn, które biegły daleko na zachód. Zamknięta między niemi wąska, równa dolina była zawalona miejscami skalnem rumowiskiem. Całość wyglądała tak, jakgdyby jakiś ród gigantów wykopał tu ogromny rów, czy kanał, który wyschnął. Do tego kanału pędzili Meltonowie, a my za nimi. Pościg mógł trwać najdłużej jeszcze kwadrans.
Naraz zdarzyło się coś tak strasznego, że włosy