Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wcześniej. Wynik zależał od tego, czy nas spostrzegą zawczasu.
Jechaliśmy przez bezpłodny step. Grunt był twardy jak kamień. Staraliśmy się zostawić za sobą wyraźny ślad. Trop Meltonów był jednak tylko od czasu do czasu widoczny. Mieli się na baczności. Zależało im, abyśmy wiele czasu zmarnowali na szukanie śladów. Musieliśmy natężyć całą uwagę, aby jednak nie zwalniać biegu. Tu dopiero wyszło najaw mistrzostwo Apacza.
Równina przeszła powoli w teren falisty. Wzniesienia przecinały się ze zniżeniami, i jedne i drugie nabierały coraz pokaźniejszych rozmiarów. Po upływie dwóch godzin mknęliśmy już przez okolicę górzystą. Były to południowe rozgałęzienia Sierra Madre.
Jechaliśmy wprost przed siebie, wgórę i wdół, co zresztą nie nastręczało szczególnych trudności, gdyż wzgórza nie były ani bardzo wysokie, ani bardzo strome. Odznaczały się całkowitym brakiem roślinności. Trzy już godziny minęły. Wjechaliśmy na jeden z wyższych szczytów, skąd widać było leżącą przed nami dolinę i najbliższe wzniesienie. Spostrzegliśmy wyraźnie obu Meltonów. Jechaliśmy właśnie pod górę. Aby zbliżyć się do nich, zanim zdążą nas spostrzec, gnaliśmy co koń wyskoczy w dolinę. Nie mogli słyszeć tętentu. Jednakże jeden z nich odwrócił się przypadkowo. Zobaczył nas, ostrzegł brata, poczem obaj puścili konie w szalony cwał. Winnetou rzekł z uśmiechem: