Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gać Meltonów, nawet jeśli obiorą fałszywy klerunek?
— Tak. Musimy ich schwytać. Dlatego nie możemy wyruszyć, dopóki światło dzienne nie uwidoczni śladów.
— Poza tem trzeba napoić konie — wtrącił Winnetou. — Wprawdzie piły wczoraj wieczorem, ale nie wiemy, dokąd nas droga zawiedzie i czy dziś, a nawet jutro natrafimy na wodę.
Wyczekiwaliśmy, aż się na Wschodzie ukaże brzask. Pueblo wyłoniło się z mroku. Zdala już widać było, że wszyscy mieszkańcy czuwają, — dowód oczywisty, że w nocy nie zmrużyli oka. Podążyliśmy do cysterny, co widząc, wysłali do nas jednego ze swoich.
— Jeśli chcecie napoić konie, to musicie zapłacić!
— Kim jesteś, że wymagasz od nas zapłaty?
— Jestem naczelnikiem Pueblosów.
— Ah tak! Chcieliśmy wczoraj z tobą pomówić i pytaliśmy o ciebie. Czemu nikt nam nie odpowiedział?
— Ponieważ nie było mnie tu wczoraj.
— Kłamstwo wierutne — przypominam sobie twoją twarz. Kiedy stąd, jak twierdzisz, wyszedłeś?
— Wczoraj rano.
— A zatem byłeś tu onegdaj poprzednio?
— Tak.