Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzelby niosą o wiele dalej, niż ich broń. Jestem pewny, że umkną stąd na pewno.
— A my zostaniemy jedynie przy pewności.
— Naturalnie. Ale możemy temu zapobiec, przenosząc się na zachód od puebla. W tym kierunku uciekną. Prawdopodobnie usłyszymy, jeśli nie wyminą nas z wielkiej odległości.
Winnetou przyznał mi słuszność. Po raz drugi zmieniliśmy postój. Winnetou i Emery ułożyli się do snu, ja zaś poszedłem na prawo, a Vogel na lewo. W ten sposób powiększyliśmy obszar, podległy naszej czujności. Aby słyszeć lepiej i dalej, położyłem się uchem do ziemi.
Czekaliśmy długo i nieruchomo przez dłuższy czas. Trzy kwadranse dzieliły nas od świtu. Naraz usłyszałem szmer. Dobiegał ze strony Vogla i, jeśli się nie myliłem, był to daleki tętent dwóch rumaków, które wybiegły z puebla na równinę. Podniosłem się, podszedłem do Vogla i zapytałem:
— Czy nie słyszał pan czegoś?
— Tak. Kroki ludzkie.
— Ile nóg mogło stąpać?
— Kto potrafi liczyć uszami! Było ich wiele par. Szły z puebla i wyminęły nas, ale dosyć daleko.
— Słyszałem to samo. Ale pan się myli. To nie byli ludzie, lecz konie.
— Mógłbym się założyć, że to ludzie. I na pewno było ich ponad dziesięciu.
— Nie ma pan mojej wprawy. Były to dwa