Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

macje, dotyczące Meltonów. Zsiedliśmy z koni, ale żaden Pueblos nie myślał ich potrzymać, wskazać nam drogi do wody, ani nawet zaprowadzić do governora. Wspomnę mimochodem, że nie widać było w tłumie żadnej młodej dziewczyny, ale zato sporo bardzo pięknych chłopców.
Ponieważ nie odpowiadali, a niechętną, nawet wrogą przybrali postawę, więc musieliśmy sami sobie radzić. Przymocowawszy cugle rumaków do ściany skalnej, rozejrzeliśmy się za wodą. Odprowadzano nas ponuremi spojrzeniami. Znalazłem się z Emery’m w małym ogródku, gdzie poza skąpem warzywem rosło kilka kwiatuszków. Emery schylił się, aby wyrwać rzodkiew, za którąby oczywiście dobrze zapłacił. Ale w tej chwili przybiegł jeden z owych ładnych chłopców, uchwycił go za poły i starał się odciągnąć. Emery odtrącił go silnie i miał już dokonać zamiaru, ale wporę ująłem go za rękę i uprowadziłem. Naraz wprost przed sobą zobaczyliśmy estufa. Emery podszedł bliżej, zajrzał przez niski mur i wybuchnął głośnym śmiechem. Stał tu co najmniej tuzin kukieł, bardzo śmiesznych, szerokobiodrych, o rękach w kształcie kiełbas, wyciągniętych w śmieszny sposób. Głowy bez nosów, z dwiema dziurami zamiast oczu i wielką dziurą zamiast ust. Wiele było też siedzących potworków, niezmiernie wybrzuszonych, o trzech głowach: jedna na szyi, druga na plecach, trzecia na piersiach. Uszy były dłuższe, niż ręce. Emery sięgnął po jedną z tych łątek, ale powtrzymałem go i wyjaśniłem religijne znaczenie, jakie przypisują Pueblosi fetyszom glinianym. Roześmiał się i od-