Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pan, podejdź! Muszę pana uściskać, człowieku, jedyny, jedyny!
Chciał mnie podnieść z krzesła. Oparłem mu się i, aby ukrócić radosne wzruszenie, rzekłem:
— Niech się pan uspokoi! Sprawa nie doszła jeszcze do takiego punktu, aby można było zwariować z radości. Tak, to prawda, żeście spadkobiercami, ale spadku już niema. Jonatan Melton zdmuchnął go wam z przed nosa.
— O niebiosa! A więc kurator masy spadkowej, Fred Murphy, wydał mu spadek?
— Tak — odpowiedziałem i wyjaśniłem okoliczności tej afery.
— A więc Melton musi natychmiast zwrócić wszystko! Gdzież jest ten szubrawiec? Bezzwłocznie jadę go odszukać i zmusić do zwrotu majątku!
Mówiąc to, przyjął tak groźną postawę i tak wściekłą minę, że Melton, gdyby tu siedział, na pewnoby struchlał z przerażenia.
— Jakże! — dodał, gdy nie odpowiadałem. — Gdzie jest ten łajdak?
— Tu, w Albuquerque, — odpowiedziałem spokojnie.
— Co? Tu — w — Albuquerque?
— Tak. Czy pan nie rozumie? Wszak wyruszyłem w świat, aby zdemaskować tego człowieka. Nie schodziłem z jego tropu — a zatem, skoro tu jestem, nietrudno odgadnąć, co mnie sprowadziło.
— Ach, tak! To istotnie prawda! A więc tutaj jest, tutaj! Będę — —