Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

puebla. Myślę, że moglibyśmy się też potajemnie przekraść, oczywiście w nocy. W takim razie musielibyśmy zaskoczyć strażników, może nawet ich zakłuć, a tego chciałbym za wszelką cenę uniknąć. Nie pozostaje więc nic innego, tylko zejść stąd nadół.
— Czy zapomocą naszych lass?
— Tak.
— Słuchaj, to niebezpieczna zabawa! Wszak nasze lassa są kupione. Gdybyśmy sami je spletli, mielibyśmy pewność, że wytrzymają. Ale opuszczać się w takie głębie na kupionych lassach, to więcej, niż podrwić głową.
— Wytrzymają nasz ciężar. Przetłuszczono je, a następnie wędzono.
— A jednak nie polegałbym na tych rzemieniach. Czy pomyślałeś też o tem, że będą się kołysać?
— Tak. Rozproszę twoje obawy — sam się pierwszy opuszczę. A następnie naciągnę lasso mocno, abyście mogli zejść bez kołysań.
Well! Spróbuj, a jeśli ci się uda, pójdę za tobą. Ale przedtem zapytaj squaw, czy...
— Nie, nie! — przerwałem. — Indjanka nie powinna wiedzieć, że chcemy zejść tędy. Wierzę, że dobrze nam życzy, ale lepiej będzie, jeśli się nie dowie o naszych zamiarach. Chociaż nie chce nas zdradzić, może w każdym razie wygadać się przed mężem, albo innym Yuma.
— W takim razie dobrze się stało, że rozmawialiśmy po niemiecku. — Gdzie się podział Apacz?