Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho! Czy sądzisz, że nie umiem strzelać?
Pshaw! Wiesz, znam twoją biegłość, ale taki strzał z góry nadół jest niepewny. Nawet ja nie ośmielę się twierdzić, że trafię.
Well! A po trzecie?
— Po trzecie wystrzał byłby manifestacją i zaszkodziłby nam wielce. Niewiadomo, jak w tym wypadku skończyłaby się cała wyprawa.
— Dobrze, a zatem nie strzelać. Ale co uczynić? Czy skoczysz nadół, aby uchwycić za czub miłego Jonatana?
— Nadół? Być może, tak, mimo że nie będziemy skakali. Spójrz na pueblo. Jak daleko jest stąd, a więc z krawędzi skały, aż do najwyższego tarasu budowli?
— Sądzę, że najmniej czterdzieści łokci.
— Jest tak, jak mówisz.
— Czy chcesz zbudować tak wielką drabinę? — rzekł z uśmiechem.
— Jeśli masz zamiar stroić żarty, to postaraj się, aby były dowcipniejsze.
— Hm, tak, sprawa jest nader poważna. Musimy się za wszelką cenę dostać do puebla, a ponieważ niepodobna przemknąć cieśniną, przeto musimy zejść tędy nadół.
— Nie powiem, że niepodobna. Objaśniłem już czerwonej squaw, w jaki sposób poradzilibyśmy sobie z owym wąskim przesmykiem. Ale to wymagałoby otwartej walki i, gdybyśmy nawet weszli cało do kotliny, łatwo możnaby nas było sprzątnąć z tarasów