Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Było to zarośnięte krzakami płaskowzgórze z głęboko zarytemi strumieniami. Cwałowaliśmy jeszcze przez godzinę, aż wreszcie dojechali do gęstego gaju o dumnie wzniesionych koronach. Rozciągał się daleko; zdawało się, że w kształcie podkowy. Squaw zeskoczyła z konia i związała mu przednie nogi, aby nie mógł daleko uciec. Poszliśmy za jej przykładem i zapuścili się w gąszcz. Kobieta prowadziła nas naprzełaj. Po chwili zatrzymała się i rzekła:
— Jeszcze parę kroków, a znajdziemy się nad krawędzią głębokiej kotliny, w której zobaczycie pueblo. Strzeżcie się, aby was z dołu nie zauważono.
Naskutek tego ostrzeżenia położyliśmy się na ziemi. Pełzaliśmy przez krzewy skrajne i wnet znaleźli się nad krawędzią. Rozwarła się przed nami otchłań tak stroma, że aż w głowie się mogło zamroczyć. Dno było zarośnięte trawą, na której pasło się może dwadzieścia koni i kilkaset owiec, przeznaczonych widocznie na pokarm dla mieszkańców. Z trawy wznosiły się wysokie drzewa, wyglądające z tej odległości jak drobne krzewy.
— Znów kotlina! — rzekł Winnetou, który leżał obok mnie.
Te słowa były znamienne. Tak, znów kotlina! Podczas naszych wypraw kotliny odgrywały zawsze wybitną rolę. Jakże często stawały się dogmatem Bożym dla naszych nieprzyjaciół! Zawsze się wystrzegaliśmy tych pułapek, przygotowanych przez naturę. Ilekroć nie mo-