Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I przebędziesz sama daleką drogę między tylu wrogiemi plemionami?
— Nie lękam się tych plemion. Biedna squaw nie ma wrogów.
— To prawda. Żaden prawdziwy wojownik nie wyrządzi ci krzywdy. Ale dlaczego chcesz się rozstać z mężem?
— Ponieważ zmusił mnie, abym porzuciła ojczyznę i wywędrowała aż tutaj! Tam mieszkają moi rodzice i bracia, a tu powoli usycham z tęsknoty.
— Czy twój mąż źle się z tobą obchodzi?
— To niegodny człowiek. Nienawidzę go!...
— Dobrze. Damy ci tyle pieniędzy, że wystarczy na drogę.
Dałem jej, ile mogłem. Emery ofiarował dzięsięć razy więcej, Vogel dodał kilka dolarów, a Winnetou ziarenko złota, wyciągnięte z za pasa. Krzyknęła radośnie:
— Sennores, dziękuję wam! Mieliście tu zginąć, a oto pomagacie biednej niewieście. Jakże się cieszę, żeście uszli cało!
— Jakie były zamiary naszych wrogów? — zapytałem.
— Podczas waszego snu chcieli was pojmać.
— Czyj to plan?
— Obu białych, ojca i syna. Z początku przybył syn wraz z białą squaw. Sądził, że już nie żyjecie. Potem przyjechał ojciec i opowiedział, że pędzicie jego śladem i żeście zamordowali i obrabowali jego brata.