Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmy się. Ja zająłem przedni szczyt domu, Winnetou tylny, Emery prawy, a Vogel lewy.
Skoro przysunąłem się do kantu dachu, zobaczyłem przed sobą dwóch drabów. Nie chcąc ich pozbawiać życia, wystrzeliłem z rewolweru. Krzyknęli ze strachu i uciekli szybko. Tymczasem ztyłu padł strzał ze srebrnej strzelby Winnetou, a potem rozległ się jego metaliczny głos:
— Precz od koni, bo mój najbliższy wystrzał trafi cię w głowę!
Czytelnik przypomina sobie, że umieściliśmy konie w odgrodzonem miejscu. Właśnie w chwili, gdy Apacz stanął na posterunku, chciano wierzchowce uprowadzić. Strzały rozległy się także z innych stron. Yuma okrążyli cały dom, ale już w chwili najbliższej pierzchnęli czem prędzej. Zamiar spalił na panewce. Żaden Yuma nie śmiał się przysunąć. Skoro dzień zaświtał, nie było dokoła żywej duszy.
Zeszliśmy nadół. Kobieta leżała na tem samem miejscu, na którem ją zostawiliśmy. Widać było, że nie jest zbyt przywiązana do męża. Winnetou podszedł do niej, zapytał:
— Dlaczego moja czerwona siostra nie wyszła do swego męża?
— Nie chcę go znać — odpowiedziała. — Sennores, podarujcie mi trochę pieniędzy, abym mogła wrócić do swego plemienia!
— Do Yuma, do Sonory? — zapytałem zdumiony.
— Tak, sennor.