Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Upłynęły dwie godziny. Jako wprawny strzelec kierowałem się nietylko okiem i uchem, lecz i powonieniem. W pewnej chwili poczułem ostry zapach, właściwy zwierzętom drapieżnym.
— Uważajcie, nadchodzi, czuję! — szepnąłem ojcu i synowi. Utkwiwszy wzrok w drugiej furcie, przyłożyłem niedźwiedziówkę do policzka. Czy to postać jaka, czy cień? Zatrzymał się na chwilę i znikł za przeciwległą ścianą z kamienia. Po chwili rozległ się odgłos spadających głazów.
— To był lew? — zapytał Halef szeptem.
— Trudno orzec, czy lew, czy lwica, — odparłem. — Nie mieliśmy szczęścia. Lew przestraszył się ognia i przeszedł ku źródłu przez mur. Szkoda, że musimy palić to ognisko. Gdyby było ciemno, wpakowałbym mu kulę w łeb.
— Wróci!
— W tem moja nadzieja. Musimy się skupić, aby nie przeoczyć odpowiedniej chwili.
Po upływie kilku minut na jednej ze skał rozległ się pomruk, który Arabowie zo-

70