Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wciąż walka. Padały strzały. Rozlegały się okrzyki wściekłości i zachęty, przekleństwa, miotane przez zrozpaczonych Meksykan, których przeraziła przewaga wrogów.
Stanąwszy w drzwiach, Sternau ogarnął wzrokiem pole bitwy. Mikstekowie podpalili kilka stosów drzewa. Wysoki płomień wyraźnie oświetlał miejscowość.
Meksykanie zaszyli się w kąt podwórza. Nie było ich więcej, niż dwunastu, piętnastu. Zmiarkowali, że nie mogą spodziewać się ratunku, ani oczekiwać łaski, i dlatego bronili się do upadłego. Była to obrona daremna. Nie ulegało wątpliwości, że męstwo zachowa im życie jeszcze tylko przez kilka chwil.
Bawole Czoło stał koło parkanu i wysyłał śmiertelne kule w tę zrozpaczoną garstkę.
— Darujmy im życie! — krzyknął Sternau. — Dosyć krwi upłynęło. Trzeba postępować po ludzku.
— Czy sennor Arbellez jest zdrowy? — zapytał chłodno wódz.
— Leży jeszcze w piwnicy. Wkrótce zaniosą go na górę.
— A więc istotnie skazano go na śmierć głodową? Nie mówcie zatem o ułaskawieniu. Arbellez jest moim druhem i bratem; muszę go pomścić!
Bawole Czoło odwrócił się, podniósł strzelbę i wymierzył.
Uwagę Sternaua pochłonęła tymczasem inna grupa, znajdująca się nieopodal. Na ziemi leżał ranny Meksykanin i bronił się rozpaczliwie przed Miksteką, który usiłował mu przebić serce nożem.
— Łaski, łaski! — błagał ranny.

83