Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bawole Czoło ułożył kamień w otworze do przewiewu i umieścił drzewo na poprzedniem miejscu. Mimo, że krzątał się w ciemności, nie zostawił na powierzchni żadnego śladu paliwa.
— Kiedy wróg wejdzie na górę, — rzekł — aby obejrzeć miejsce, gdzie płonął ogień, nic nie znajdzie.
— Dokąd teraz idziemy?
— Tam, gdzie ukryjemy się do jutra.
— Do jutra wieczór? — zapytał Unger. — Czy w dzień nie da się nic zrobić dla hacjendy i dla Arbelleza?
— Nie. Ale wieczorem hacjenda będzie nasza.
Wrócili do koni, wsiedli i zjechali z góry; zboczyli na lewo i w pół godziny później dotarli do jaskini, która była zasłonięta krzewiną.
— Tu będziemy czekać — rzekł Bawole Czoło.
Dojechali do tylnej części jaskini, przywiązali konie, ułożyli się na mchu i usiłowali zasnąć, oczywiście, uprzednio rozstawiwszy straże.
Upłynęła noc, a następnie dzień w zupełnym spokoju. Około szóstej zapadł zmrok; jednakże Bawole Czoło poczekał jeszcze dwie godziny, zanim opuścił jaskinię. Dosiedli koni i pojechali.
Skoro przybyli do miejsca, które prowadziło wgórę, usłyszeli przed i za sobą tętent kopyt końskich.
— Kto jedzie? — zapytał Piorunowy Grot pocichu.
— Mój brat niech będzie spokojny — odparł Bawole Czoło. — To są synowie Miksteków, którzy usłuchali mego wezwania.
Kiedy wjechali na górę, panowała tam niezwykła

72