Strona:Karol May - The Player.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go wroga, jakby w żelaznych kleszczach, i wydawał okrzyki, których nie można porównać ani z głosem człowieka, ani zwierzęcia. Ciągnęliśmy go i szarpali; on jednak nie zważał. Twarz Wellera przybierała barwę coraz ciemniejszą; był bliski uduszenia. Wtedy zebraliśmy wszystkie nasze siły i poderwaliśmy Herkulesa wgórę, ale z nim także — Wellera, bo nie zwalniał mu szyi z uścisku. Próbowano otworzyć jego palce — także bez skutku, — aż przyszło mi na myśl uwagę jego od Wellera odwrócić bólem. Zadałem mu więc lekkie uderzenie w głowę, a on natychmiast puścił jeńca i sięgnął obydwoma rękami do miejsca, które poruszyłem. Stał przez chwilę nieruchomo, krzycząc z bólu; potem krzyk jego przeszedł w jęk; nakoniec osunął się powoli na ziemię, zamknął oczy i ucichł. Po zbyt silnem wzburzeniu nastąpił upływ sił. Gdy tak leżał przede mną, uderzył mnie jego nędzny wygląd, którego przedtem nie zauważyłem, a który nie mógł pochodzić tylko ze zranienia.
Teraz zbadaliśmy Wellera. Leżał martwy — uduszony rękami tego, którego przeznaczył na śmierć. Jak prędko i w jak straszny sposób sprawdziły się słowa, które wypowiedziałem do niego w zupełnie innym sensie: „Nie moje życie jest w niebezpieczeństwie, wasze tylko; wasze wisi na włosku.”
Żałowaliśmy, że tak się stało, lecz nie czuliśmy litości dla zmarłego. Zakopawszy go, ruszyliśmy w dalszą drogę. —
Co do ostatniego etapu naszej podróży, to wystarczy wspomnieć, że po zniesieniu wszystkich posterunków dotarliśmy do regionu, w którem życie roślinne

139