Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mimo ciemnej nocy udało się Komanczom, dzięki niezwykle rozwiniętemi zmysłowi orjentacyjnemu, odnaleźć w gęstym lesie mury świątyni. Przeszukali je dokładnie i, nie znalazłszy śladu człowieka, już mieli zawrócić, gdy się nagle zatrzymali. Przeraźliwy, nieludzki krzyk przeszył powietrze.
— Co to być może? — zapytał Czarny Jeleń.
Krzyk się powtórzył.
— To głos człowieka — rzekł przewodnik.
— Tak. Głos człowieka, ogarniętego śmiertelną trwogą! Ale skądże głos ten pochodzi?
— Trzeba iść za nim, trzeba poszukać!
Doszli do sadzawki. Już byli bardzo blisko źródła tych okrzyków nieludzkich. Jakkolwiek Indjanie szczycą się, i słusznie, żelaznemi nerwami, wrzask ten nawet ich wprawił w przerażenie.
— Jest tu, w wodzie — rzekł przewodnik.
— Nie; nad wodą. Słuchaj!
— Woda rusza się i burzy, jakby wpobliżu były krokodyle.
Na wodzie znowu ukazał się cały szereg smug.
— To z pewnością krokodyle. Czy widzisz te smugi na wodzie?
— I człowiek między nimi? Nie, to niemożliwe!
— Człowiek jest nad nimi, na tem drzewie.
Przy tych słowach wskazał Arika-tugh na drzewo cedrowe, przy którem stali.
— W takim razie jest przywiązany.
Znowu rozległ się ryk. Wiedzieli teraz, że pochodzi z przestrzeni, położonej między wodą a koroną drzewa.

94