Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wisiałeś tam, nad aligatorami? Tak samo, jak hrabia?
— Tak samo. Przywiązano mnie na lassach z jego namowy.
— Jakże się brat mój uwolnił?
— Niedźwiedzie Serce odparł z lekceważeniem:
— Wódz Apaczów nie boi się ani Komanczów, ani krokodyli. Zaczekał, aż wróg odejdzie, a potem się oswobodził.
Niedźwiedzie Serce jest mądrym i dzielnym wojownikiem, jest ulubieńcem Wielkiego Manitou — rzekł Bawole Czoło. — Inny nie dałby sobie tak szybko rady. Kiedyż Komanczowie wrócą nad sadzawkę?
— Tego nie mówili. W każdym razie ukryjemy się i zaczekamy na nich.
— Tylko uważajmy, by nie zostawiać śladów. Oto twoja strzelba, przyniosłem ci ją.
— Tomahawk zabrał mi Czarny Jeleń — rzekł gniewnie Apacz. — Lecz odda go razem ze swoim. Dajcie mi prochu i kul, a poprowadzę was.
Otrzymał, czego żądał, poczem pomknęli wszyscy przez las, zacierając za sobą ślady. Dotarli wreszcie na skraj lasu, otaczającego staw. Nikt z Komanczów nie powrócił jeszcze. Ukryli się więc, by, sami niewidzialni, mogli obserwować okolicę.
Po udzieleniu wskazówek, jak strzelać, by nie marnować na jednego nieprzyjaciela dwóch kul, zeszli się obydwaj wodzowie.
— Co będzie, gdy Komanczowie zobaczą, że wódz Apaczów im uciekł? Domyślą się, że sprowadzi pomoc.
— Nie zauważą ucieczki.

117