Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Apacz mknął przez polanę, jak strzała; po chwili stanął przed nimi.
— Uff! — powitał go Bawole Czoło. — Brat mój, Niedźwiedzie Serce był w niewoli?
— Tak.
— Nieprzyjaciół było zbyt wielu, więc go zwyciężyli?
— Nie. Walczyłem z Czarnym Jeleniem. Wtem podeszła ztyłu zdradziecka blada twarz i uderzyła mnie kolbą w głowę. Padłem ogłuszony. Obudziwszy się, ujrzałem, że jestem wśród Komanczów. Blada twarz stała nade mną.
— Któż jest tą bladą twarzą?
— Hrabia.
— Uff! A więc żyje! Krokodyle go nie pożarły?
— Niestety, żyje. Te psy Komancze znalazły go i ocaliły. To on poprowadził ich na folwark; walczył po ich stronie.
— Walczył przeciw swojej własności! Przeciw własnym ludziom! Zdejmiemy z niego skalp. Gdzie jest, gdzie się ukrywa?
— W górach. Ma się spotkać z Komanczami nad sadzawką.
— Aha! Tam się zbiorą?
— Byli już tam. Zeszli na równinę, by zebrać rozproszonych towarzyszy, ale wrócą.
— Czy brat mój jest tego pewien?
— Tak. Wisząc bowiem na drzewie, słyszałem ich rozmowę.
— Na jakiem drzewie?
— Nad krokodylami.
Bawole Czoło aż się otrząsnął.

116