Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

warku, toczyła się teraz dalej w otwartem polu. Przeobrażona w szereg poszczególnych zapasów, odsunęła się daleko od domu i trwała przeszło godzinę.
Bawole Czoło zwołał załogę hacjendy. Wokoło leżeli pozabijani Indjanie, w ciemności nawet można było rozpoznać, że zginęło ich przeszło stu.
— Popamiętają nauczkę i nie wrócą tak prędko — rzekł Arbellez, uradowany zwycięstwem.
— Czy widzicie te ochłapy, don Pedro, — odezwał się stary Franciszek, Wskazując na Indjan, leżących przy wejściu do domu. — To dzieło mojej armaty. Ciała poszarpane na strzępy.
— Nie wszystko jeszcze skończone — odparł Bawcie Czoło. — Musimy zniszczyć resztę Komanczów.
— Gdzież ich szukać?
— Czy po tamtej stronie strumienia niema tropów?
— To prawda!
— Z tego należy wnosić, że uciekli w tym właśnie kierunku. Zapewne w stronę El Reparo, gdzie zebrali się przed dokonaniem napadu. Musimy ich tam poszukać. Czy powierzycie mi dwudziestu vaquerów? — zwrócił się do Arbelleza.
— Chętnie — odpowiedział don Pedro.
— Gdzie też może być Niedźwiedzie Serce? — zapytał Franciszek.
— W niewoli — odparł wódz Miksteków.
— To niemożliwe, dlaczegóż tak sądzisz? — zawołał ze strachem don Pedro.
— Bo go tu niema.
— Może nie wrócił jeszcze z pościgu?
— Nie; nie przypuszczam.

114