Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z pęt, byłby zgubiony. Leżał na grzbiecie wpoprzek gałęzi tak, jak się leży na ręce, by wykonać ćwiczenie na krzyżu. Zgiął kolana i w ten sposób dosięgnął rzemienia, który krępował mu nogi. Znalazłszy węzeł, zaczął go rozpętywać. Trwało to bardzo długo, ale wreszcie dokonał swego. Teraz miał nogi swobodne i mógł się podnieść. Usiadł więc na konarze tak, że związanemi na plecach rękami mógł dosięgnąć tego miejsca na gałęzi, gdzie przywiązany był górny koniec lassa. Po długich wysiłkach, podczas których krew mu się z palców puściła, zdołał wreszcie rozwiązać rzemień i zleźć z drzewa, choć ze związanemi rękami. Nie udałoby mu się to z pewnością, gdyby drzewo rosło prostopadle, ale na szczęście wisiało ono pochylone nad wodą.
Apacz jechał na konarze, jak na koniu, aż dostał się wreszcie do pnia. Owinął się dokoła niego nogami, ciało spuścił i wisiał znowu głową nadół. Puszczając i ściskając raz po raz pień kolanami, dostał się wkońcu na ziemię. Siły wyczerpał do cna, ale był ocalony.
— Uff!
Wydał z siebie tylko tę jedną zgłoskę. Poczem spojrzał jeszcze na krokodyle, które leżały przy brzegu i patrzyły nań, kłapiąc straszliwie szczękami, i pośpieszył do lasu, aby się w nim ukryć.
Trzeba było teraz uwolnić ręce. Przeciskając się między krzakami i skałami, rozglądał się badawczo, dopóki nie znalazł pożądanego objektu. Była to krawędź skały, tak ostra, że można nią przeciąć rzemień. Oparł się grzbietem o skałę i tarł tak długo rękami o krawędź, dopóki rzemień nie pękł. Teraz był wolny zupełnie. —
Walka, która z początku szalała na dziedzińcu fol-

113