Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak.
— Gdzie są?
— Zsiedli już z koni. Otoczyli mur; wierzchowce stoją przy źródle.
— Ilu wartowników ich pilnuje?
— Tylko trzech.
— Uff! Nasi dwaj ludzie podołają zadaniu!
Don Pedro udał się do pokoju, w którym oba dziewczęta czuwały, jak zwykle, przy chorym. Były blade, gotowe na wszystko.
— Czy wróg już idzie? — zapytała Emma.
— Tak. Chory śpi?
— Mocno.
— W takim razie możecie objąć swój posterunek. Oto lonty!
Emma i Karja pośpieszyły na ganek, gdzie w każdym rogu, obok stosów drzewa, polanych naftą, leżały ciężkie kamienie. Stało tam również kilka nabitych armat, które obsługiwać miały kobiety.
Noc była cicha. Dolatywał tylko szmer strumienia, albo dalekie rżenie źrebaka, idące od pastwisk. W oczekiwaniu walki niejedno serce biło mocniej, niż zwykle.
Nagle rozległo się głośne rechotanie żaby. Naśladownictwo dźwięków było tak łudzące, iż jedynie świadomość o napadzie Komanczów pozwoliła mieszkańcom folwarku domyślić się, że jest to znak do ataku.

Stary vaquero Franciszek wyprosił sobie obsługiwanie armaty, która miała bronić głównego wejścia do domu. Nabił ją szkłem, gwoździami i kawałkami żelaza; pod serape,[1] który narzucił na działo, palił się lont. Sta-

  1. Koc.
105