Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.3.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wajcie paciorki swoich różańców, póki nie zabolą was wargi i ręce, ya guhhal wa ya tenabil! — błazny i głupcy!
Nie zamierzałem bynajmniej odpowiadać, gospodarze milczeli również. Gdy jeźdźcy zniknęli na krańcu doliny, pomyślałem sobie, że wyprawa ich spełznie na niczem, jeśli nie przyniesie wręcz nieszczęścia. Halef spojrzał na mnie z uśmiechem, mrugnął wesoło i rzekł:
— Sihdi, odgadłem twe myśli. Chcesz Fatymę poniżyć w oczach szyitów?
— Tak — skinąłem.
— A więc nie będziesz czekał na powrót tych głupców szyickich?
— Nie.
— I obejdziesz się przytem bez pomocy chrześcijan?
— Tak.
Hamdulillah! — Bogu dzięki! A więc znowu przygoda! Nie sądzisz chyba, że powinniśmy się obawiać tych Kurdów Akra?
— Naturalnie, że nie. Zresztą, zastaniemy w obozie tylko kobiety, starców i dzieci.
— Tak sądzisz? Dlaczego?
— Wojownicy wyruszą. Napad nie uda się szyitom — przewiduję, że będą zmuszeni ratować się ucieczką, a Kurdowie pogonią za nimi aż tutaj. Wtedy my udamy się do obozu i oswobodzimy jeńców.
— A jeśli wyprawa powiedzie się?

129