Strona:Karol May - Sillan II.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chyba jesteś wszechwiedzący, effendi, bo istotnie tak się stało. Ledwie zsiedliśmy z koni, z prawej szczeliny wypełzło przeszło dwudziestu drabów. Rzucili się na nas błyskawicznie; nie dali nam ani chwili czasu do obrony. Po kilku sekundach związano nas i zasłonięto nam oczy. Ktoś rzekł nakazującym tonem: — „Odprowadźcie ich wraz z końmi jak najdalej, aby żaden kumrukdżi[1] nie przeczuł nawet, co się stało; dziesiątka pozostałych psów, którą ten bimbaszi zabrał ze sobą, przybędzie tu zapewne niedługo.“ — Poczułem, że mnie gdzieś niosą pod górę. Po jakimś czasie położono mnie znowu na ziemię. Muszę przyznać, żem się czuł bardzo nieswojo, znając bowiem nienawiść przemytników do swojej osoby, miałem wszelkie powody do obaw o życie.
— Okazały się próżne, bo żyjesz.

— Nie żartuj! Leżąc na ziemi, usłyszałem odgłos kamieni. Miałem wrażenie, że to pracują murarze. Trwało to stosunkowo długo; przez cały czas nie padło

  1. Urzędnik celny.
110