Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dotychczas dobrze. Ale dziś po południu był tu alkad i zrobił rewizję.
— Rewizję? Czy uważają, że byłem na tyle naiwny i nie uporządkowałem swych spraw na poczekaniu? Przecież nic nie znaleziono?
— Nic zupełnie. Rzeczy są zakopane.
— W takim razie wszystko w porządku, moja Józefo.
— Niezupełnie; zostałam skazana na banicję.
— Ach tak? — zapytał, nie okazując lęku. — Zapewne na rozkaz cesarza?
— Tak jest.
— To skutek moich dzisiejszych plakatów. Komedja! Jakże daleko sięga moc Maksa? Wystarczy, byś się udała tam, gdzie cię nie będzie mógł dosięgnąć. Zresztą, opuścisz miasto jeszcze dzisiaj.
— Jeszcze dzisiaj? Dlaczegóż to? — Pojedziesz ze mną do hacjendy dei Erina. — Cortejo wyrzekł te słowa głosem obojętnym, ale z uśmiechem.
Józefa zerwała się z miejsca, jakby w nią piorun strzelił.
— Do hacjendy del Erina? Naprawdę? Do starego Pedra Arbelleza? Czegóż mamy tam szukać? Przecież Arbellez jest naszym najzacieklejszym wrogiem.
— Właśnie dlatego cieszę się, że go będę mógł odwiedzić.
— Nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci później. Przynieś mi co do jedzenia i picia, a nie zdradź przed nikim, że jestem w domu.

112