Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nagle drzwi otworzyły się cicho — wszedł jakiś obcy człowiek, którego nie znała. Przestraszyła się bardzo; panując jednak nad sobą, rzekła:
— Kto jesteście? Czego tu chcecie?
Nieznajomy ukłonił się szybko i zapytał przytłumionym głosem:
— Czy tu mieszka sennor Cortejo?
— Tak jest. Ma pan do niego jakiś interes?
— Nie; chcę pomówić z panią.
— Ach tak! Czegóż pan chce ode mnie? W jaki sposób pan się tu dostał?
— Przez mur.
Odpowiedź ta przestraszyła Józefę. Przez mur mógł przecież tylko przeleźć złodziej lub przestępca.
— Dlaczegóż sennor nie szedł poprostu przez drzwi? — zapytała.
— Nie chciałem, aby mnie widziano. Teraz wiem, że ostrożność była zbyteczna. Nie poznanoby mnie, bo ty sama uważasz mnie za obcego.
Zdjął perukę i fałszywą brodę. Józefa poznała ojca Padła w jego objęcia. Ucałował ją, odpowiedziała mu również pocałunkiem. Czułość taka była u nich rzadkością.
— A więc to ty? — zawołała. — Istotnie nie poznałam.
— Przebrałem się i ucharakteryzowałem doskonale — rzekł z dumą. — Ale było to konieczne. Gdyby mnie zobaczono, byłbym zgubiony.
— Przybywasz od Pantery?
— Tak. Jak ci się powodziło?

111