Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stają się coraz piękniejsze. Sennorita właśnie do nich należy.
— Ubierz mnie więc, ale tak, abym się mogła podobać. Chcę pójść do fotografa. Zamówiłam znów dziesięć tuzinów zdjęć.
— Czy mają to być podarunki dla stronników ojca pani?
— Tak. Czy nie uważasz, że była to szczęśliwa myśl, aby każdemu ofiarować moją fotografję?
— Oczywiście. Nietylko szczęśliwa, nawet podniosła.
Gdyby nie to, że na korytarzu rozległy się kroki, pogawędka trwałaby dalej. Na progu stanęła służąca, za nią zaś ujrzała Józefa kilku panów. Był to alkad, sędzia śledczy, w otoczeniu policjantów. Weszli bez zameldowania. Józefa zerwała się z miejsca i zawołała tonem rozkazującym:
— Co to znaczy, moi panowie? Czy nie wiecie, coście winni damie?
— Wiemy doskonale — odparł alkalde. — Będziemy panią tak traktować, jak sennorita na to zasługujesz. Czy pani mnie zna?
— Owszem — odparła.
— Przychodzę w imieniu cesarza.
— Cesarza? — zapytała przerażona.
— Tak jest. Gdzie się obecnie znajduje pani ojciec?
— Wyjechał podobno do Oaxaca, ale nie jestem pewna.
— Kiedy ma wrócić?
— Niewiadomo.
— Czy zna pani Panterę Południa?
— Nie.

107