Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   401   —

tknęliśmy się z ludźmi, przywykłymi do opłakanych stosunków półazyi. Przedewszystkiem należy wziąć to na uwagę, że ci ludzie byli członkami szeroko rozgałęzionej i wysoce niebezpiecznej bandy zbrodniarzy, której istnienie opierało się jedynie na tamecznych stosunkach. W Konstantynopolu nawet, a potem aż dotąd do Kilissely mieliśmy do czynienia z osobnikami, nie szanującymi życia, ani mienia współmieszkańców. Ciągle groziło nam niebezpieczeństwo śmierci, a teraz wisiała każdej chwili zguba nad nami. Zwabiono nas w dobrze obmyślany i wyrafinowany sposób do tego domu, aby nas zabić. Chciano nas otruć, a gdy się to nie udało, postanowiono nas zdławić inaczej. Usiłowano mnie przebić i zastrzelić. Czy to dziwne, że nas czterech, którzy co chwila we dnie i w nocy śmierci zaglądaliśmy w oczy, porwało rozgoryczenie? W pewnych warunkach musieliśmy się wyrzec pomocy władz i zdać się wyłącznie na siebie samych. Jaka kara mogła dorównać wymierzonym przeciwko nam zamachom? Czy to było okrucieństwem, lub krwi chciwością, że tym łotrom, kiedy się dostali w nasze ręce, chcieliśmy dać po kilka kijów? Myślę, że nie! Co więcej, mam to przekonanie, że postępowaliśmy zbyt łagodnie i pobłażliwie.
Któżby nas zato potępił, że Habulam musiał się teraz kilka minut pomęczyć? Miałem przytem na oku cel dobry. Niech, kto chce, mówi o gwałcie, dokuczaniu i o czemkolwiek, niech twierdzi, że wedle naszego kodeksu byłbym ukarany. Nie uczyniliśmy tego w cywilizowanej części Europy, liczyliśmy się z danemi okolicznościami. To też do dziś dnia nie robię sobie wyrzutów z powodu ówczesnego postępku.
— Czy chcesz zapłacić więcej? — spytał Halef. — Ileż?
— Trzysta... — a gdy Halef ponownie się zamierzył dodał czemprędzej — czterysta, pięćset piastrów! Nie mam więcej jak pięćset.
— Ha — rzekł hadżi — skoro nie masz, to musisz przyjąć dar gniewu. Jesteśmy, co prawda, bogatsi