Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   400   —

Chciał się sprzeciwiać, ale dałem mu znak, żeby milczał. Zrozumiał mnie.
— Ciesz się, Muradzie Habulam — rzekł, biorąc kij do ręki — że ja użyczę ci dobrodziejstwa tej kary. Tych sto kijów stanie za tysiąc. To zdejmie wielką część grzechów z twej duszy.
— Litości, łaski! — błagał stary. — Ja za kije zapłacę.
— Zapłacisz? — zaśmiał się Halef. — Ty żartujesz! Skąpstwo jest twoim dziadkiem, a chciwość matką twych przodków.
— Nie, nie! Nie jestem skąpy! Zapłacę za wszystko, wszystko!
— Na to nie pozwoli effendi. Chciałbym jednakże wiedzieć, ile ofiarowałbyś, aby uniknąć bicia.
— Dam chętnie za każde uderzenie całego piastra.
— To znaczy sto piastrów? Czyś zwaryował? Nasza przyjemność warta będzie dziesięć tysięcy piastrów, a twój ból, jeżeli dostaniesz bastonadę, dwadzieścia tysięcy. To czyni razem trzydzieści tysięcy, a ty oceniasz je na sto? Wstydź się!
— Dwieście!
— Milcz! Szkoda czasu na słuchanie słów twego skąpstwa. Zaczynam.
Stanął przed wzniesionemi w górę stopami starego, udał, że mierzy kijem w odpowiednie miejsce i rozmachnął się pozornie.
— Allahy fewerzin, dojmę. Na Boga, nie bij! — stęknął Habulam. — Dam więcej! Dam o wiele, o wiele więcej!
Niewątpliwie nie było to bicie estetyczną czynnością. Przyznaję zarazem, że nie przypatrywałem się temu z zachwytem, proszę jednak czytelników, by nie posądzili mnie o brak uczuć chrześcijańskich, lub ordynarność. Zgadzam się na to, że czynność ta nie odpowiada poczuciu godności człowieka, jednak miałem pełne prawo do tego.
Nie znajdowaliśmy się w kraju cywilizowanym <span title="zietknęliśmy">zie-