Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   227   —

waliśmy porządek w drodze. Towarzysze stąpali, jak mogli, najciszej. Halef trzymał w pogotowiu pistolety, ja zaś rewolwer — na wszelki wypadek.
Kiedyśmy wyszli z lasu, skręciliśmy w prawo, ku łąkom Sletowskiej, gdzie pole było otwarte. Robiliśmy w ten sposób koło, aby przez to uniknąć walki, która mogła nas przyprawić, jeżeli nie o śmierć, to o rany.
Przybyliśmy szczęśliwie do oberży, gdzie przez izbę, w której siedziało kilku gości, wniesiono mnie do „lepszej izby“.
Tam zastaliśmy gospodarza. Ujrzawszy nas, zerwał się z miejsca.
— Ty, panie! — zawołał. — Wszak odjechałeś!
— Dokąd?
— Do Karatowy.
— Kto to powiedział?
— Rzeźnik.
— A więc był tutaj?
— Tak i domagał się wydania koni. Był bardzo zły, gdy mu oświadczyłem, że mu ich wydać nie mogę, bo cofnąłeś pełnomocnictwo. Groził mi twoim gniewem. Miano cię zanieść do Karatowy, gdzie chciałeś zastać już konie.
— A więc przeczuwałem to dobrze! Postanowił pozbawić mnie karego, a nie tylko karego, lecz także życia.
— Życia?
— Tak; mamy ci dużo do powiedzenia. Rzeźnik już nie żyje.
— Czy spotkało go nieszczęście?
— Tak, jeśli to nazywasz nieszczęściem, że ja go zastrzeliłem.
— Zastrzeliłeś? — zawołał przerażony. — Ty? Pewnie, że to nieszczęście dla niego, dla jego rodziny, ale i dla ciebie.
— O ile dla mnie?
— Czy uczyniłeś to z rozmysłem?
— Zastrzelić go nie chciałem, ale kula miała go trafić.