Strona:Karol May - Podziemia egipskie.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Było już dosyć późno, ale wiedziałem, że nie zmrużę oka. Byłem wzburzony bardzo, więc wyszedłem z khanu i zwróciłem się w stronę pustyni, aby się nieco przejść i odetchnąć. Położenie moje było fatalne. Znalazłem się w dalekiej Nubji bez środków do powrotu do domu, gdyż po zwróceniu Muradowi pieniędzy prawie już grosza w kieszeni nie miałem. Przedewszystkiem jednak drażnił mnie zawód, którego doznałem. Turkowi zaufałem zupełnie. Teraz przekonałem się, że moje zaufanie miało bardzo wątłe podstawy.

Chodziłem już z godzinę, kiedy doleciały mnie zdala osobliwe dźwięki, jakby wiatr pustynny grał na harfie eolskiej. Dźwięki zbliżały się i stawały coraz wyraźniejsze. Rozróżniłem kobiece głosy i dźwięk strun. Ukazał się jeździec na wielbłądzie, którego włócznia migotała w świetle księżycowem. Ujrzawszy mnie, zboczył daleko. Za nim dążyło dwanaście wielbłądów z tachtirwanami[1], z których wydobywały się głosy śpiewających i śmie-

  1. Lektyka dla kobiet.
147