Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ujrzawszy przybyłych, wodzowie nie mogli opanować wyrazu najwyższego zdumienia.
— Uff! — zdziwił się Niedźwiedzie Serce. — To Itinti-ka, Piorunowy Grot, nasz brat. Był przecież chory!
— Przy nim zaś jedzie vaquero Francisco — szepnął Bawole Czoło. — Co oni tu robią? Czyżby na hacjendzie del Erina zaszło jakieś nieszczęście?
— Trzeba zaczekać. Ale cóż to za potężny wojownik jedzie razem z nimi? Uff, to brat mój Matava-se! Skądże on się tu bierze?
— Bawole Czoło poznał go przed upływem kilku nowiów w hacjendzie del Erina.
— Uff. Zabijemy tych trzech Meksykan.
— Zbadajmy naprzód, jakie mają zamiary. Zastrzelimy ich tylko wtedy, jeżeli za broń chwycą. —
Meksykanie leżeli pod kamieniem i szeptali między sobą. Oczekiwali jedynie Sternaua i to, nie już teraz, a dopiero jutro. Tymczasem przybywał nie sam, a w towarzystwie dwóch innych, zupełnie nieznanych im ludzi.
— Prawdopodobnie przyłączyli się do niego po drodze — rzekł Meksykanin do swych towarzyszy. — Co uczynimy? Jest ich tylko trzech.
— Pah! — odparł drugi. — Schwytać go nie możemy; trzeba mu posłać kulę.
— A co będzie z jego towarzyszami? Czy pozwolimy im uciec?
— Skądże znowu! Muszą zginąć, aby nie mogli nikomu opowiedzieć, co widzieli. Ale mamy jeszcze czas. Nie zbliżyli się na odległość naszych strzałów, a musimy ich wszystkich położyć. Muszą paść od pierwszych

69